czwartek, 31 stycznia 2013

GANESH - indyjskie rozmaitości

Genesh mieści się w ostatnio coraz modniejszej części warszawskiego Centrum- skrzyżowanie Wilczej i Poznańskiej. Jest restaurację indyjską, ale dosyć komercyjną, podciągniętą pod warszawskiego klienta. Czyli nie jest małą indyjską knajpką z jednym regionalnym kucharzem, lecz dużą restauracją z całą zastawą kelnerów i akcjami promocyjnymi. Wystrój jest indyjski, elegancki, nie przesadzony, i nie kiczowaty, ale bardziej biznesowy .


Na początek ostatnio moje ulubione mango lassi, jak zwykle dobre, ale brakowała mi płatków migdałów na wierzchu bo taką wersję lubię najbardziej. Przystawka : warzywa panierowane w mące grochowej i smażone (16 zł) oraz skrzydełka kurczaka również smażone w mące grochowej (20 zł ). Porcje olbrzymie spokojnie dla dwóch osób, a do piwa nawet dla czterech. Warzywa dobre, aczkolwiek brakowało mi cukinii czy bakłażana, ponieważ najwięcej było cebuli, była dobra, ale liczyłam na więcej rozmaitości.
Skrzydełka lekko ostre, fajnie podane, przystawka idealna szczególnie do piwa :)



 warzywa


skrzydełka
Menu w Ganesh jest baaaardzo długie i rozmaite, dania są podzielone na części Indii bo w każdej z nich jest inna kuchnia. Zamówiliśmy z kuchni północnoindyjskiej baraninę z migdałami i orzechami w łagodnym sosie śmietanowo - orzechowym (33 zł) oraz kawałki kurczaka grillowane w piecu podane w sosie Masala (34 zł). Dania w Ganesh w większości podawane są w formie sosu z mięsem, może nie wygląda super apetycznie, ale połączenie smaków i przypraw jest bardzo smaczne. Do takiego dania trzeba zamówić placek indyjski i bardzo dobrze bo jest to absolutny hit. Placki indyjskie są pyszne, zamówiliśmy jeden z czosnkiem a drugi z masłem (12, 14 zł ). Tak jak polecił kelner, z czosnkiem bezkonkurencyjny. Są to właściwie placki w ilości 3 sztuk, z którymi je się zamówione danie, można nałożyć na placka, przegryźć plackiem, jak się chce.

kurczak

baranina
placek indyjski


Podsumowując w Ganesh znajdziemy Indie nowoczesne. Nie polecam miłośnikom kameralnej atmosfery. Ganesh z dobrą kuchnią stawia na klienta pędzącego z duchem czasu, lubiącego dobrze zjeść w eleganckiej restauracji. Rozmaitość dań w menu pozwoli nam na spróbowanie różnych smaków, dlatego polecam też tym, którzy lubią eksperymentować. Restauracja dobra jest też na wyjście ze znajomymi na piwo i indyjskie przystawki bo ich porcje są naprawdę spore :)

www : http://www.ganesh.pl/
FB : http://www.facebook.com/GaneshRestaurant?fref=ts


Alicja Jurkowska

wtorek, 29 stycznia 2013

MOJA TAJLANDIA - Bangkok


Ta wyprawa zdecydowanie należała do tych, które pamiętać będę całe życie. Tajlandia... Jak sobie teraz pomyślę, że dane mi było odbyć tą podróż, to jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Jestem bardzo wdzięczna i szczęśliwa i wszystkim życzę, abyście wierzyli w siebie i swoje marzenia i konsekwentnie je realizowali :)


Opowiem tu o moich wrażeniach, jak się zdaję z odległego, ale jakże na wyciągnięcie biletu, świata. Zetknięcie się z Azją, to wielki szok, odczuwalny przez wszystkie zmysły. Nic nie jest oczywiste, przewidywalne, pytanie "dlaczego" przestaje mieć znaczenie. Wyjeżdżając byłam dobrze przygotowana, przeczytałam kilka dobrych przewodników, obejrzałam kilka stron internetowych, rozmawiałam z przyjaciółmi, którzy tam mieszkają, ale to zdało się na nic. Nie byłam przygotowana na to, co mnie spotkało. Może to banał, ale trzeba być, żeby doświadczyć na własnej skórze Azji, to cudowne, wzbogacające i otwierające przeżycie.


BANGKOK
Więc zaczynamy podróż do Tajlandii:) listopad 2012

Po długiej, ok 15 godzinnej podróży, wylądowaliśmy w Bangkoku. Pierwszy szok - temperatura, ja ogólnie lubię ciepło, ale tam jest naprawdę gorąco. Mimo pory zimowej temperatura odczuwalna, to ok 40-50 st. A niektórzy Tajowie w długich spodniach i koszulach, uff. Miasto gigant, smog, korki, slamsy, super centra handlowe, a pod nimi pasące się gęsi. Drogie restauracje, a obok nich kuchenne wózki z gorącymi, ostrymi zupami. Kontrasty na każdym kroku. Na pierwszy i drugi rzut oka wszędobylski chaos, ale oni jakoś żyją i sobie radzą... Moje europejskie zasady, potrzeba uporządkowania, nazywania, dość mocno utrudniały mi poznanie miasta i wtopienie się w jego nieokreśloną atmosferę. Jeśli autobus jedzie z punktu A do B, to nie znaczy, że droga powrotna, to B-A. Ale Tajowie są bardzo przyjaźni i nastawieni na turystów, także nawet, kiedy się zgubiliśmy, to wszyscy ludzie w autobusie nam pomagali, aż w końcu udało się dojść do porozumienia. Język tajski jest tak trudny, że można 100 razy powtarzać jedno proste wyrażenie, a i tak mówi się źle.







 Bangkok ma swój zapach. Kiedy pierwszy raz poszłam na targ, to wcale nie przejawiałam zachwytu, jak prowadzący w tych wszystkich programach kulinarnych.. Po prostu było mi niedobrze i potrzebowałam oswoić się z tymi zapachami, a w pewne rejony targu w ogóle nie wchodziłam, bo zapach był dla mnie za intensywny, dla mnie smród. Na bazarach jest wszystko. Tajowie goruję i jedzą od wczesnego świtu, do późnej nocy. Miasto tak naprawdę nie zasypia. Gustują w małych przekąskach. Wymyślne małe zawijaski, rolleczki, kotleciki, naleśniki, nawet podróbka sushi. Na żywo oprawiają kurę i inne zwierzaki, nawet robaki, których nie odwazyłam się spóbwać. I cały czas jedzą i piją. Wszędzie stoiska z jedzeniem, nawet obok jakiś stacji beznynowych, czy warszatów samochodowych stoją budy czy kramiki z na miejscu przygotowywanymi posiłkami. W porównaniu z Polską taniocha. Ale o jedzeniu później. Teraz Bangkok.




 Kocham metropolie i wielkie miasta, jednak Bangkok był dla mnie dużym wyzwaniem. Po pierwsze było mi bardzo gorąco i zwiedzanie sprawiało mi trudność. Męczyłam się szybciej i opadałam z sił, koncentracja słabła. Bez klimy w pokoju nie było mowy. Mimo to chcialam wtopić się w tą niesamowitą azjatycką atmosferę i żyć Bangkokiem. Mieliśmy duże szczęście, bo przyjechaliśmy do znajomych, którzy pokazali nam wiele miejsc dla turystów niedostępnych, wiele lokalnych knajp. Nie chciałam też nastawiać się na zwiedzanie, tylko na odczuwanie tego niezwykłego miejsca.
Ciekawe bylo podróżowanie po Bangkoku. Tania kominikacja miejska z przygodami. Bilety od 7 groszy zaadoptowanymi do przewozu ludzi ciężarówkami, autopy z klimą i bez, tuktuki, skutery oraz taxi. Za kurs z jednego końca miasta na drugi (jakieś 80 km) zapłacilam 45 zł.



 Korki były gigantyczne. Na pięciopasmowych, w jedną stronę autostradach, które biegły środkiem miasta, tworzyły się zatory. Ale wiedzieliśmy , w których godzinach podróżować (najlepiej po 10 rano i po 20 wieczorem) i w miarę przeżyliśmy te doświadczenia, rekompensując je sobie obserwacją miasta i jego mieszkańców. Płynęliśmy też, jak w jakimś filmie przygodowym tramwajem wodnym, gdzie widzieliśmy ludzi mieszkających wzdłuż kanałów Bangkoku i wtedy poczułam, że mam super życie... Było mi smutno widzieć w jakich warunkach Ci ludzie żyją. Płynęliśmy też dużym statkiem rzeką Menam (Chao Phraya), która przepływa przez miasto i łączy je swoistą komunikacją. Przemierzaliśmy trasę wieczorem i było bardzo urokliwie. Ze statku widzieliśmy rozświetlone budynki i polyskujące świątynie.


 Apropos świątyń, to te nie mają sobie równych. To jedne z najwspanialszych i najokazalszych budowli jakie dane mi było zobaczyć. W Azji jedziesz, mijasz slumsy, stare budynki, rozwalające się ruiny i ni stąd, ni zowąd wyłania się przecudna, wymuskana świątynia buddyjska. Oglądałam ich dużo, a creme de la creme znajduje się w Bangkoku w komleksie Wielkiego Pałacu Królewskiego - zabytkowe budynki i świątynie. Trzeba tam wchodzić w spodniach za kolano i koszulkach z przynajmniej krótkim rękawem (można wypożyczyć pod kompleksem). Na zwiedzanie kompleksów trzeba poświęcić kilka dni.




 Niedaleko głównego kompleksu pałacowego znajduje się rozległy, fascynujący targ amuletów. Widać, że Tajowie są bardzo religijni. Dużą uwagę przywiązują do obrzędów, rytuałów i symboli. Chodzą do wróżbitów, wszędzie stawiają kapliczki i modlą się dużo.

Trudno też wszystko opisać, czego doświadczyłam w Bangkoku.. Niby byłam w samym mieście kilka dni, a wrażeń bardzo dużo. Odwiedziłam kilka bazarów. Na najsławniejszym Chatuchak spędziłam cały dzień. Kupowałam, jadłam, oglądałam. Można nabyć wszystko. Targ też zmienia się pod osłoną nocy, pojawiają się młodzi alternatywni projektanci. Byłam pod wrażeniem ich pomysłów. Stwierdzam też, że hipsterstwo w Polsce ma się całkiem słabo, jedźcie do Tajlandii, tam się dzieją modowe, uliczne cuda. (bez urazy)






 Odwiedziłam też galę boksu tajskiego, gdzie na ringu bił się transwestyta i było to ogólnie przyjętą normą... Na walkę można wejść za darmo, tylko trzeba być odpowiednio wcześnie, żeby zająć sobie miejsca. W Bangkoku są trzy dostępne hale, w których odbywają się zawody. Przyszło mnóstwo Tajów, kibicowali, krzyczeli, emocjonowali i zakładali, kto wygra. Postawiłam i wygrałam też!



W wielkiej chińskiej dzielnicy krążyliśmy uliczkami naładowanymi małymi restauracjami, sklepami, warsztatami, samochodami, reklamami. Jednym słowem -  made in china.


Z całego serca życzę każdemu takich przeżyć. Wkrótce kolejna część poświęcona tajskiej kuchni.

Przydatne informacje:

- bilety najlepiej kupować na początku roku, linie Aeroflot polecam bardzo, warto zakleić sobie walizkę na lotnisku - bezpieczniej
- nie trzeba się na nic szczepić
- można nie rezerwować wcześniej hotelu, czy wycieczek, bo na najbardziej europejskiej ulicy Khao San jest wszystko dostępne o każdej porze doby
- wsiadając do autobusu trzeba zapytać się kierowcy czy jedzie na dany przystanek
- 100 bathów = 10 złotych
- nastawcie się na mega zakupy, od bazarowych straganów, po projektantów światowej mody

Beata Rosłoniec





poniedziałek, 28 stycznia 2013

LITTLE THAI GALLERY - TAJLANDIA W STOLICY

Little Thai Gallery jest malutką restauracją w sercu Warszawy na Pl. Dąbrowskiego. Jest miejscem małym, ale bardzo urokliwym, już na samym wejściu czuć tajlandzkie klimaty przez zdjęcia i akcenty wystroju. Przez stoliki ustawione blisko siebie nie sprzyja intymnym rozmową, ale pomijając to miejsce na pierwszy rzut oka robi bardzo pozytywne wrażenie nie ma kiczu, jest elegancko i przyjemnie. Na wejściu wita nas bardzo miła obsługa restauracji.



piwo z Tajlandii


Długo czekałam na to żeby trafić w Warszawie na prawdziwe tajskie jedzenie dlatego wiązałam z tym miejscem duże nadzieje. Menu jest bardzo ciekawe zupy, dania curry, makarony, owoce morza. Na pierwszy rzut poszły przystawki i powiem szczerze, że jedna z nich okazała się całkowitym hitem i daniem, które smakowało mi najbardziej ze wszystkich, kulinarne szaleństwo - Thai Rolls z krewetkami, mango, ogórkiem, szczypiorem, makaronem sojowym, kolendrą, miętą, zawinięte w papier ryżowy, podane z sosem sojowym (20 zł). Wspaniałe połączenie smaków.


Następną przystawką były Satay z kurczaka ( 16 zł ) czyli  grillowane szaszłyki podawane na grzance z sosem orzechowym. Sos bardzo dobry, podane ciekawie na grzance, moim zdaniem powinien być jeden więcej żeby można było się podzielić. Danie dobre, ale już bez takiego szału jak przystawka nr. 1 :)



Moim daniem głównym było czerwone curry a dokładnie kaczka w czerwonym curry z mlekiem kokosowym, ananasem, papryką, cebulą i tajską bazylią ( 42 zł ) podane z ryżem. Porcja wygląda na małą, ale to tylko złudzenia. Dużo mięsa, dużo warzyw, mi ciężko było zjeść cała porcję. Danie bardzo ostre, ale dla tych, którzy lubią takie smaki bardzo dobre.


Becia, która była całkiem niedawno prawie cały miesiąc w Tajlandii zamówiła makaron Pan Thai  Kai - czyli makaron ryżowy z kurczakiem, tofu, cebulą, kiełkami Mung i szczypiorkiem (28 zł ) . Najlepszą oceną tego dania będzie stwierdzenie, że smakował zupełnie tak samo jak ten, który jadła w Tajlandii. Czyli jednym słowem rewelacja.


Na koniec deser - lody o smaku zielonej herbaty na kawałku pomarańczy. Pierwszy raz jadłam takie lody i muszę przyznać,że od tej pory jestem ich fanką.


Restaurację polecam wszystkim, tym którzy szukają w Warszawie prawdziwego, dobrego, tajskiego jedzenia w przyjemnej atmosferze. Było naprawdę pysznie, a w menu jest jeszcze tyle ciekawych pozycji, że będzie to miejsce do którego na pewno będę wracać. W porównaniu do innych restauracji z takim jedzeniem cenowo wygląda też całkiem nieźle, nie wyjdziemy z pustym portfelem. Miejsce dobre na randkę, spotkanie biznesowe czy lunch ze znajomymi a przede wszystkim na przygody i nowe doznania kulinarne.

www : http://www.littlethaigallery.pl/
FB : http://www.facebook.com/LittleThaiGallery?fref=

Alicja Jurkowska

piątek, 25 stycznia 2013

Alpy we Francji i moje spostrzeżenia kulinarne


Tydzień we Francji minął bardzo szybko. Oprócz szusowania na nartach dużą część mojej uwagi jak przy każdym zagranicznym wyjeździe poświęciłam na jedzenie. Bo podróże i jedzenie to chyba moje dwie ulubione rzeczy, które w dodatku bardzo mocno się łączą.

Francuzi lubią dobre jedzenie, dużo więcej uwagi to tego przykładają niż (nie obrażając nikogo) Polacy. Nawet na stoku, ponad 2000 m.n.p.m dania wyglądają pięknie. Mimo, że ulubiona potrawa na stoku to frytki warto zamówić jakieś konkretne danie. Wszystko świeże i pachnące.






We Francji jadłam przede wszystkim moje ulubione śmierdziele - czyli francuskie sery pleśniowe i w ogóle sery. Mimo, że ich zapach jest taki, że ciężko aż otworzyć lodówkę nawet jak są w opakowaniu i jeszcze zawinięte w siateczkę ich smak jest jedyny w swoim rodzaju. Tzn. każdy ser we Francji smakuje inaczej, dlatego najlepiej kupować za każdym razem jakiś inny żeby spróbować jak najwięcej do tego obowiązkowo francuska super bagietka. Moim tegorocznym odkryciem były długo dojrzewające kiełbaski, całkowity hit to kiełbaska w pieprzu, nie polecam tylko z osła smakuje dosyć dziwnie. Francuskie wino, ser i kiełbaski = super wieczór.



Mimo, że to Włosi słyną z najlepszej pizzy ja najlepszą jadłam właśnie we Francji. W małych urokliwych pizzeriach można znaleźć nawet 40 rodzajów do tego jednak przyda nam się słownik ponieważ menu po angielsku to rzadkość. Jeśli traficie na pizze z jajkiem sadzonym na wierzchu nie bójcie się, smakuje naprawdę rewelacyjnie, jajko rozlewa się i tworzy sos, smaki się komponują. Tegorocznym odkryciem była pizza z serami, cebulą, boczkiem i ziemniakami .... tak z pieczonymi ziemniakami a smakowała naprawdę super. We Francji bardzo często podają do pizzy oliwę z papryczkami chilli, jest to prawdziwy hit, ale tylko dla tych, którzy lubią ostre smaki bo oliwa dodaje na maksa pikanterii. Fajnym zwyczajem we francuskich restauracjach jest podawanie wody do posiłku zupełnie gratis, jest to taki standard z którego powinni zacząć korzystać polscy restauratorzy. 





Mimo, że fondue pochodzi ze Szwajcarii warto je zjeść we Francji, która też słynie z serów a danie to jest tu bardzo popularne, przez wielu uważane właśnie za francuskie. Sposób podania tego dania sprawia, że jedzenie staje się prawdziwą celebracją. Oprócz tego, że smakuje wspaniale jest świetnym sposobem na spędzenie czasu.


Creme brule jest chyba najbardziej popularnym deserem we Francji. Na mnie może nie zrobił jakiegoś super wrażenia trochę jak nasz budyń z twardą cukrową skorupką.


Żałuję, że nie spróbowałam ślimaków, które są bardzo popularną przekąską, ale obiecałam, że następnym razem to zrobię choćby nie wiem co.

Podsumowując jeśli jedziecie do Francji na narty czy dechę jedzcie dużo serów i innych pyszności bo większości nie znajdziecie w Polsce przynajmniej w tak dobrym wydaniu :)

Alicja Jurkowska